Azory: Ostatnie chwile. Ekspresowe zwiedzanie Ponta Delgada

I nadchodzi wreszcie ten smutny moment, gdy czas żegnać Sao Miguel. Na wciąż trzęsących się z wrażenia nogach wracamy do samochodu po obserwacji wielorybów. Pora kierować się powoli w stronę lotniska. Zanim jednak dotrzemy do Ponta Delgada, zatrzymujemy się raz jeszcze w Lagoa. Tu nocowaliśmy i z tego też względu przez miasteczko przejeżdżaliśmy kilkukrotnie, jednak za każdym razem tutejsza atrakcja w postaci fabryki lokalnej ceramiki była zamknięta. To podobno jedyne takie miejsce na wyspach, więc w związku z tym, że wreszcie trafiamy tu w godzinach otwarcia, nie możemy przepuścić okazji.

Dzień 5, 1.07.2019, część 2/2

Ceramica Veira

Pod fabryką znajduje się spory parking, więc bez problemu zostawiamy auto i udajemy się na bezpłatne zwiedzanie. Odwiedzający to miejsce zajrzeć mogą praktycznie w każdy kąt. Nikt nad nami nie stoi, nie pogania, możemy przyjrzeć się poszczególnym etapom produkcji lokalnych cudów w postaci tradycyjnych dla Portugalii kafelków azulejos, talerzyków, kubków czy zabawnych dzbanków na mleko w postaci świnek.

Fabryka Ceramica Veira założona została w 1862 roku i od tego czasu nieprzerwanie produkuje lokalną ceramikę. Firma ciągle jest w posiadaniu jednej rodziny. Miejsce czynne jest codziennie w godzinach 9:30 – 17:30. Przyjrzeć się tu można poszczególnym etapom przygotowania różnych artykułów – formowanie, wypalanie, malowanie, bielenie kafelków… Za budynkami z kolei zauważamy kilka pagórków różnokolorowej gliny. Na pamiątkę kupujemy za 5,50 EUR kafelek z numerem naszego domu. Nawet tutejsza łazienka obłożona jest kafelkami wykonanymi na miejscu!

Praia das Milicias

Z Lagoa do Ponta Delgada mamy już dosłownie rzut kamieniem. Zatrzymujemy się jeszcze na moment na plaży Praia das Milicias. Wielobarwny piasek (od złotego, przez brąz po czerń) obmywany jest falami oceanu. Kąpie się tu dość sporo (jak na dotychczas widziane przez nas na Sao Miguel plaże) ludzi, jednak wciąż trudno mówić o tłumie. Fale momentami wyglądają na silne, ale amatorów zabaw w wodzie nie brakuje. W sumie pogoda jest idealna! Tym bardziej żal wracać… Obok parkingu zauważam jakąś rzeźbę w postaci nowoczesnego monolitu (kamiennego kręgu) i stary bunkier. Akurat trafiamy na moment, gdy stojący dwa samochody dalej dealer sprzedaje jakiemuś chłopakowi narkotyki…

W Ponta Delgada chcemy jeszcze coś zjeść – w końcu do Lizbony dotrzemy bardzo późno. Parkujemy auto na parkingu podziemnym tuż przy porcie (stawki godzinowej już niestety nie pamiętam, ale była wyjątkowo niska) i ruszamy na zwiady. Szczególnie chcemy spróbować skałoczepów zwanych również czareczkami, jednak jedyna restauracja w pobliżu mająca je w menu, akurat w tej chwili jest zamknięta. Zapraszają nas za godzinę. Trudno, szukamy dalej.

Mercado da Graça

Kręcąc się uliczkami miasta trafiamy na lokalny targ – Mercado da Graca. Uwielbiam takie miejsca! Mimo późnej pory wciąż jest tu kilku sprzedawców z owocami i warzywami. Oczywiście wszyscy sprzedają ananasy – te importowane jak i te lokalne. Jak te tutejsze ananasy pachną! Nie mogę przejść obok nich obojętnie. Miejsca w bagażu praktycznie już nie mamy, ale trudno. Takiego malucha gdzieś jeszcze upchnę!

Po powrocie będę żałować tylko jednego – że nie wzięliśmy więcej tych owoców! Do tego kupujemy jeszcze kilka sadzonek agapantu zwanego również afrykańską lilią. Poza hortensjami właśnie agapantów jest tu mnóstwo! Roślina nie jest odporna na nasze mrozy, ale nie mogę pogardzić taką pamiątką, najwyżej naszą zimę agapant przeczeka w domu. Ogółem kupić tu można sporo różnych roślin występujących na Azorach. Oczywiście są także fragmenty hortensji, które po przywiezieniu do kraju powinny się ukorzenić. Warto jednak pamiętać o tym, że także azorskie hortensje mogą nie być odporne na mróz – w końcu na wyspach przez cały rok mają dodatnie temperatury nie spadające poniżej 10ºC.

Zakupiony agapant nie do końca dobrze zniesie podróż, ale na trzy sztuki przyjmą się dwie. To i tak sukces, po tylu godzinach w torebce upchniętej w plecaku…

Kręcimy się jeszcze trochę po okolicy – w oczy rzuca się nam spora ilość kościołów. Miasto może nie jest brzydkie, ale nie jest też zachwycające, ale trudno je definitywnie ocenić po tam krótkim czasie w nim spędzonym. Szczególnie jeśli jest się zwolennikiem spędzania czasu na łonie natury – właśnie kontaktu z przyrodą i pięknych krajobrazów szukamy w trakcie ostatnich podróży najbardziej. Szkoda jednak było ominąć Ponta Delgada mając jeszcze chwilę przed odlotem. Spacerem idziemy wzdłuż portu, gdzie zacumowane są jachty i łodzie organizatorów wycieczek na wieloryby. To, że wieloryby są tu bardzo popularne poświadcza też rzeźba z metalu przedstawiająca wielorybią sylwetkę.

Lapas!

Gdy kierujemy się wzdłuż brzegu oceanu w stronę jednej z miejskich bram – Portas de Cidade – trafiamy na restaurację mającą w ofercie lapas, czyli z portugalskiego wspomniane skałoczepy. Mięczaki podawane są z grilla, z masłem czosnkowym cytryną i sporą ilością grubo mielonego pieprzu. Bierzemy! Uwielbiamy oboje owoce morza, a tych jeszcze nie mieliśmy okazji spróbować. Obawiam się tylko nieco o ewentualne uczulenie (ogółem na morskie frykasy alergii nie mam, jednak ogromnym – i bardzo nieprzyjemnym – wyjątkiem są tu ostrygi), ale pałaszuję porcję w tempie ekspresowym. Dobre to!

Z czareczkami spotykaliśmy się już wielokrotnie, ponieważ mięczaki te bardzo często znaleźć można na przybrzeżnych skałach. Przyczepiają się do nich zgryzając za pomocą silnych zębów glony z ich powierzchni. Ponoć czareczkowe zęby prześcignęły pajęczą nić w rankingu najbardziej wytrzymałych wytworów pochodzących od zwierząt.

Portas da Cidade i Forte de Sao Bras de Ponta Delgada

Z pełnymi brzuchami zaglądamy jeszcze w pobliże pochodzącej z 1783 roku bramy miejskiej o trzech łukach – Portas da Cidade oraz obchodzimy dookoła Forte de Sao Bras de Ponta Delgada. Fortyfikacja powstała w XVI w. i jest największą tego typu budową na wyspie. Za zadanie miała bronić Sao Miguel przed częstymi w tamtych czasach atakami piratów. Aktualnie wewnątrz znajduje się muzeum wojskowe.

Czas jechać na lotnisko. Zgodnie z umową z wypożyczalnią tankujemy mniej więcej tyle samo paliwa, co było przy odbiorze i odstawiamy auto na parkingu – tam, gdzie zostało to wskazane nam przez pracowników wypożyczalni pierwszego dnia. Szybkie oględziny i informacja, że wszystko jest w porządku. Super!

Pora wracać…

Lot do Lizbony odbywa się mniej więcej o czasie. W portugalskiej stolicy lądujemy późno – długo zastanawialiśmy się, czy zostawać na lotnisku, czy też spędzić tę noc w jakimś hoteliku. Padło na drugie rozwiązanie. Metrem dostajemy się w pobliże centrum, ze stacji już tylko kilkaset metrów dzieli nas od obiektu. W którą stronę byśmy nie poszli – trzeba mozolnie piąć się pod górę… Zmęczona, zgrzana (jak tu duszno!), marzę tylko o łóżku. Wbrew opisowi na bookingu okazuje się, że nasza gospodyni ani słowa po angielsku nie zna, ale jakoś idzie się dogadać. W cenie wyższej niż pojedyncza noc w dwupokojowym apartamencie w Lagoa mamy tu niewielką klitkę ze wspólną łazienką. Nocleg do super tanich nie należy, ale to między innymi dlatego, że nie mieliśmy dużego wyboru. Rezerwację robiłam dość późno, a zależało nam dodatkowo na miejscu czynnym całodobowo ze względu na późny przyjazd.

Początkowo zastanawialiśmy się nad wyjściem po nocy w miasto, ale jesteśmy tak wykończeni, że po ogarnięciu się, szybkiej kolacji, prysznicu zasypiamy prawie na stojąco. Poza tym i tak jest już bardzo późno. Gdy kładziemy się spać, dochodzi 2:00, czekają nas cztery godziny drzemki. Czy ten nocleg miał sens? Nie. Ale naczytałam się, że lotnisko w Lizbonie niezbyt przychylne jest nocującym na nim ludziom. Może w hali odlotów rzeczywiście tak to wygląda, ale mam wrażenie że ci, co przeszli już przez kontrolę bezpieczeństwa (a także ci, co mają przesiadkę bez wychodzenia) mają o wiele lepsze warunki. Trudno, wiemy to już na następny raz.

Z rana szybka pobudka, śniadanie i w drogę! Do Warszawy wracamy tym razem bez żadnych poślizgów. Wyjazd okazuje się ogromną niespodzianką, pełną wzruszeń i niezapomnianych widoków. Znalazłam chyba swoje drugie miejsce, do którego będę chciała wracać jeszcze wielokrotnie. Pierwszym jednak bezsprzecznie nadal pozostaje Islandia.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Azorów! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli pozostawisz tu po sobie ślad w postaci komentarza. 

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj